Wraz z triumfem Bayernu piłka nożna wreszcie zakończyła sezon 2019/2020. Koszykówka nabiera tempa przed jego decydującą fazą. Czas leci tak bardzo, że w skali lokalnej byliśmy blisko pierwszej pucharowej kompromitacji liczonej na konto rozgrywek 20/21. Zbliżamy się do intensywności sportowych weekendów sprzed pandemii!
Nie byłem ani trochę zdziwiony takim a nie innym przebiegiem
meczu finałowego. I, choć to niepopularna opinia, pierwszą godziną byłem bardzo
pozytywnie zaskoczony. Mieliśmy też dowód, że bramki zmieniają obraz gry. Z
wysublimowanych szachów przeszliśmy do rozgrywki, w której wygrali piłkarze
mądrzejsi. Ci którzy lepiej przystosowali się, a wręcz wykorzystali umierającą
płynność meczu. Nie chcę się pastwić nad arbitrem, ale to był bardzo, bardzo
słaby występ. Pomijając kontrowersje w polach karnych, to ile czasu gry rozmyło
się przez przereagowanie sędziego musiało skutecznie obrzydzić mecz neutralnym
obserwatorom. Nie było już dawno tak niemieckiego triumfu na największej
scenie. To w jakiś sposób piękne, że w spotkaniu reklamowanym jako starcie
Neymara z Lewandowskim najjaśniej błysnął (obok Neuera oczywiście) Kimmich,
człowiek który na boisku wygląda jakby pokój miał obklejony w plakaty Philippa
Lahma. Po cichu Bayern miał też przewagę w środku pola. Jeśli Thiago tak żegnał
się z Bawarią to lepiej tego zrobić nie mógł. I to nie jest tak, że chcę jakoś
romantyzować jego rolę. Linie pomocy pozornie się zneutralizowały, ale to
reprezentant Hiszpanii był tym, który swoją obecnością przeważył szalę na
korzyść ostatecznych zwycięzców. Co tym bardziej imponujące kiedy sprawdzimy
jak dobrze grali jego bezpośredni rywale. Nie pamiętam żebym widział tak
dobrych Herrerę i, szczególnie, Paredesa, a Marquinhos zagrał najlepszy
przykład na korzyść wyższego wystawiania stoperów. Kolejna wymowna różnica wystąpiła na
przeciwległym końcu skali ocen. Najbardziej pozytywna historia fazy finałowej,
a być może całego sezonu, nie znalazła efektownego finału. Alphonso Davies
spalił się strasznie i wielokrotnie dał się złapać na stosunkowo proste
sztuczki lub nawet całkowicie wypadł poza pozycję, jak wtedy gdy dosłownie
wyprowadzono go w pole i nie zrobił nic żeby mądrze pokryć autostradę w polu
karnym powstałą po asekurującym go Alabie. Mimo tego Kanadyjczyk cieszy się
medalem i czystym kontem w finale. Po drugiej stronie Kehrer wydawał się przed meczem tak
słabym punktem, że trener Bawarczyków zmodyfikował taktykę by to wykorzystać. I
finalnie to właśnie kryty przez niego Coman zdobył jedyną bramkę a wcześniej
powinien wywalczyć karnego. I to chyba idealne podsumowanie takich spotkań,
teoria najsłabszego punktu znowu górą. I brawo Robert!
W drugim z zeszłotygodniowych finałów środkowi napastnicy
odegrali znacznie większą rolę niż nasz rodak. Obaj trafili do siatki
dwukrotnie, i na tym podobieństwa się kończą. Luuk de Jong po cichu stał się
jednym z bohaterów fazy finałowej, wydatnie przyczyniając się do pokonania
dwóch pozornych faworytów. Lukaku za to zrobił to co robi od początku kariery.
To jeden z tych graczy, z którego oceną mam bardzo duży problem. Pomijam aspekt
subiektywny. Jasne, przysłania mi oczy to że, jakby na to nie patrzeć, zawiódł
w klubie któremu kibicuje. Problem tkwi w tym, że zawsze jego rekordowe
zdobycze bramkowe niosą za sobą dewaluującą je gwiazdkę. Czego nie zrobiłby
Belg całkiem łatwo przykryć te osiągnięcia minusami. I nie pomaga nawet idealne
dopasowanie. Reprezentacja jest wprost stworzona do takiego typu zawodnika na
środku ataku, a nie jestem w pełni przekonany, że nie bardziej wartościowe są
eksperymenty z fałszywymi dziesiątkami czy nawet Mertensem. I ze wszystkich
peanów na jego cześć po sezonie, jakiego w barwach nero azzurrich nie miał
żaden debiutant od czasu Ronaldo, żaden nie będzie bardziej wymowny od samobója
w finale europejskiego pucharu poprzedzonego zmarnowaną setką kilka minut
wcześniej. Nie zrozumcie mnie źle. Ja naprawdę lubię Roma. Prawdopodobnie
brałem go w obronę więcej razy niż na to zasłużył. Fakty są nieubłagane. Z
takimi liczbami zdecydowanie bardziej chciałby się porównywać od
Lewandowskiego, ale po prawie dekadzie na wysokim poziomie ciężko uwierzyć, że
zrobi ten decydujący krok. A w międzyczasie nie jest nawet najlepszą dziewiątką
w swoim klubie, ponownie.
Na kimś etapie playoffów napiszę coś bardziej kompleksowego
o NBA, ale na razie oh boy, jak te pandemiczne warunki zabiły emocje. I być
może to kwestia specyfiki atmosfery tworzonej w zamkniętym pomieszczeniu (tu
akurat zawsze byłem fanem otwartych stadionów, więc nie wychodzę z pozycji
akustykofila), a być może po prostu bąbel to nie jest dobry koncept do
rywalizacji. Czy ekrany wokół boiska to optymalna sceneria zostawiam do
indywidualnej oceny, ale nie da się już bardziej zabić pozorów zdrowego,
sportowego konfliktu między zawodnikami. I trzeba przyznać, że praktycznie od
dekady (dwóch, klasy ’03 jako początek tego trendu?) największe gwiazdy ligi
mają relacje towarzyskie i biznesowe, przez co ciężko na nich patrzeć patrzeć
przez pryzmat intensywności konfliktów z Last Dance. Konflikty się jednak
sprzedają. Sprzedałaby się seria Celtics – Sixers, nawet przy takiej bryndzy
sportowej Philly. Zdecydowany turnoff to nagrywanie kolegi, który rzucił Ci 57
punktów parę godzin wcześniej a teraz czeka na jedzenie. Nie wiem jak wygląda
zarządzanie takimi sytuacjami z perspektywy psychologicznej, ale wydaje mi się,
że urasta to jednej z głównych rzeczy, którą trzeba doprowadzić do perfekcji
żeby zdobyć mistrzostwo. Kiedy historią są mniej boiskowe a bardziej medialne
struggles śmiertelnie nudnego Paula George’a wydaje się, że sportu tu za wiele
nie będzie. A jak już się trafi, to nawet materiał na moment dekady w postaci
rzutu Doncicia przykrywa przysypiający chłopak wyświetlony na ledowej ścianie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz