sobota, 2 czerwca 2018

We use to wear rugged boots, now it's all tailored suits - o dress codzie w NBA


Playoffy w tym roku są naprawdę dobre. Wreszcie. Nawet słynny „blow 3-1 lead year” jest zagrożony pod względem emocji dostarczonych w tym okresie. Gdyby nie dobry i wyrównany poziom na boisku oraz smaczki w gabinetach (Colangelo, wtf?) musielibyśmy się łapać tematów zastępczych. Gdyby LeBron nie zrobił 51/8/8 i nie pokazał Smithowi gdzie jest kosz mówilibyśmy teraz o jego krótkich spodniach do garnituru. Bo dress code w NBA to ciekawa sprawa. Czekaj, co, krótkie spodnie do garnituru?!



Pamięć mam tyle dobrą co wybiórczą. Z jakiegoś powodu jako jedno z pierwszych wspomnień z NBA wybrała nie the shot, Shaqa urywającego obręcz czy crossover Iversona tylko sympatycznego faceta w swetrze. Pana, który po pierwszym w historii zwycięstwie Wolves nad Bullsami przyciągnął najwięcej uwagi. Pokonani Jordan i Pippen, Garnett po świetnym meczu, Marbury wyrzucający piłkę pod sufit, nieśmiertelny Tom Gugliotta. Pan w swetrze. Nie wiedziałem, że obejrzę potem jego 50? 100? 150? spotkań, i że Kevin McHale okaże się jednym z moich ulubionych koszykarzy. Przaśny sweter, jak w Polsce przełomu tysiącleci.

Kilka lat temu w trakcie największej koszykarskiej gorączki roku, March Madness, Esquire ugryzł swój kawałek tortu kliknięć zajmując się klasyfikowaniem trenerów poszczególnych uczelni, a właściwie ich garniturów. Tak, Coach K wygrał, nawet tu. Tym, co najważniejsze była puenta jednego z komentujących ten artykuł. Dobrze ubrany trener to sygnał. Dla rekrutów, że można im zaufać. Dla ich rodzin. Uznajemy, że w NCAA pieniądze nie idą pod stołem, liczy się tylko potencjał rozwoju. A może nawet to też sygnał dla FBI. Może nasz trener dał się nagrać, ale patrz na ten idealnie dopasowany garnitur od Armaniego, czy te klapy mogą kłamać? Znaczy oczy.

Nie znam się na modzie. Nie mnie oceniać zmieniający się przez lata styl. Nie będę rozstrzygał czy lepsze baggy jeansy czy legginsy. Ustalmy fakty. Pierwsze oficjalne wprowadzenie zasad dress code’u w NBA nastąpiło przed sezonem 05/06 i wymusiło na zawodnikach stosowanie stylu buisness casual w hali czy na konferencjach. Oczywiście spolaryzowało to środowisko. Byli zwolennicy, którzy zgadzali się, że umożliwi to poprawę wizerunku ligi, jak i ludzie pokroju twarzy ligi, Allena Iversona, sądzący, że jest to zmiana wbrew kulturze z koszykówką związaną. Bo właśnie zmiana wizerunku leżała u podstawy całej polityki ze strojami związanej.
Połowa zeszłej dekady to nie był dobry okres dla NBA tak na korcie jak i poza nim. Liga zaliczyła spadek oglądalności finałów o 29% w porównaniu do roku wcześniejszego. Zawodnicy skompromitowali się w Atenach, kurz po wycieczce Rona Artesta na trybuny w Detroit jeszcze nie opadł, potrzeba było stanowczego skrętu w stronę ligi sukcesu. Ligi uśmiechniętej, przyjaznej, sceptycznej odnośnie bicia ludzi po twarzy. Równolegle ruszał program NBA Cares, ale niektórzy nie wierzyli, że jej szefom naprawdę zależy. Taki Quentin Richardson złożył skargę do związku zawodników domagając się wycofania tych przepisów, jako dyskryminujących czarnoskórych.

Kiedy patrzymy na najlepszą ligę koszykówki obecnie widzimy produkt z najwyższej półki na każdy poziomie, poza sędziowaniem (przepraszam, Ty Lue przebiegł mi po klawiaturze). Na miejsce, w którym czarnoskórzy nastolatkowie mogą spełnić swój sen o wyrwaniu się z biedy, zrobieniu czegoś dla swojego środowiska, o byciu szanowanym (tu co prawda Sterling Brown miałby trzy grosze do wtrącenia). Gdy wprowadzano dress code zawodnicy nie sądzili, że to zmiana dla ich dobra. Być może punktem zapalnym dla wprowadzenia konkretnych wytycznych była kolacja na cześć teamu grającego na wspomnianych Igrzyskach w 2004 roku. Kolacja, w trakcie której trener ówczesnych mistrzów NBA, Larry Brown, był zażenowany i chciał odsyłać co luźniej ubranych zawodników do pokoi. Wśród nich był Allen Iverson, główny przeciwnik zmiany.
Iverson był dzieciakiem z problemami, trudnym dzieciństwem, lojalnością i momentami niczym więcej. Był czasem prymitywną chęcią blingu. Był hip-hopem. Biali starcy chcieli mu to zabrać. A on nie chciał się przystosować. Jeszcze przed wprowadzeniem zmian mówił, że „ubranie człowieka w garnitur nie czyni go dobrym człowiekiem” (podobny cytat dał Marcus Camby, który oprócz tego obawiał się o aspekt finansowy. Bo garnitury są drogie. A on zarabiał tylko siedem milionów). A sam ewidentnie nie czuł się dobry. Gadka o tym, że nie może się wyrazić zbiegła się z regresem sportowym. Twierdzenie, że chętniej pojawiałby się na treningach gdyby mógł na nie przyjść w złotym łańcuchu jest mocno na wyrost, ale od tamtego czasu już wiele w lidze nie znaczył. Był to jednak odosobniony przypadek. Choć pomysł krytykowali podobnymi argumentami również inni zawodnicy to przystosowali się i w tej nie pozwalającej na ekspresję lidze spędzili wiele lat. Czasem nawet z niezłym skutkiem, jak taki pan grający w Celtics z 34 na plecach, też mu się nie podobało.



Lata później NBA kwitnie. Wyciska media społecznościowe jak cytrynę, pozwala żyć sobą na setki różnych sposobów, ma charyzmatyczne i lubiane nie tylko przez chłopaków z getta twarze. Komisarz ligi z uśmiechem na ustach chwali krótkie spodnie założone do garnituru przez najlepszego jej gracza. Ulubiony zawodnik dzieciaków jest wspominany w zwrotce przez najprawdziwszego z prawdziwych, jak na dzisiejsze warunki, rapera. Carmelo Anthony w dekadę po wprowadzeniu przepisów przyznaje, że mógł być jednym z ich prowodyrów, ale cieszy się z kroku ku profesjonalizmowi. Charles Barkley powiedział w 2005 r., że zawodnicy są wzorem dla dzieciaków marzących o byciu jak oni. I nie dają dobrego przykładu. Skoro nawet Chuck mówił mądrze to znaczy, że zmiana była konieczna. I przyniosła zamierzone efekty.

Tylko czemu do cholery te krótkie spodnie, LeBron?

niedziela, 27 maja 2018

Mike'a D'Antoniego życie i twórczość (na włosku)


O Mike’u D’Antonim napisano na przestrzeni lat wszystko. W ostatniej dekadzie przeważa narracja negatywna, i to się już w tym roku raczej nie zmieni. Po mistrzostwie w 2015 ówczesny asystent Warriors, Alvin Gentry, krzyczał w mediach, że udowodnili właśnie coś D’Antoniemu. Że preferowany przez niego styl może dać wyniki. Pierścień, którego nasz bohater nigdy nie był blisko. Trzy lata później Rockets zaliczyli najlepszy bilans w lidze, i mają rywala na deskach. 3-2, w perspektywie Game 7 u siebie. Sympatyczny makaroniarz ma duży staż, pokaźny bagaż doświadczeń, ale ciężko powiedzieć jaki pomnik po sobie pozostawi. Ostatecznie, to właśnie poniedziałkowy mecz powinien rozstrzygnąć jak po latach ocenimy jego dzieło życia.


Boiskowa kariera D’Antoniego w NBA obejmowała trzy sezony dla Kings, którzy wzięli go z numerem 20 draftu, oraz dwumeczowy epizod w Spurs. Większą karierę zrobił we Włoszech, gdzie ponad dekada spędzona w drużynie z Mediolanu zaowocowała gablotą trofeów, z dwoma zwycięstwami w Eurolidze na czele. Tam zaczął również karierę trenerską, czym wywalczył sobie powrót za ocean.
Przed eksplozją talentu było źle. Prowadził Denver w lokautowym sezonie, ale wzrost procentu zwycięstw z 13% do 28% to było za mało jak na kaliber wzmocnień poczynionych przed rozgrywkami w Colorado i D’Antoni został zwolniony. Spędził później trochę czasu na pomniejszych stanowiskach, zaliczył również krótki powrót do Europy. Do ligi wrócił dzięki Bryanowi Colangelo, który ściągnął go do Phoenix jako asystenta Franka Johnsona. Po zrobieniu playoffów w pierwszym sezonie, rozgrywki 03/04 Suns zaczęli od bilansu 8-13 i D’Antoni przejął stołek. Co najważniejsze otrzymał kredyt zaufania, i mimo dokończenia sezonu w słabym stylu wywalczył sobie stałą posadę.



Seven second or less było jednym z niewielu pozytywnych aspektów zeszłej dekady w NBA z perspektywy estetycznej. Kiedy królował mid range Duncana i grind Pistons, Słońca prezentowały coś nowego. Po latach nie znajdziesz z tego seksownych highlightów. Nie znajdziesz wzmianki, że ich kryptonitem była dynastia Poppovicha i mid range Timmyego. Po latach można śmiało powiedzieć, że więcej było zasługi zawodników niż trenera. Że to dzięki temu śmiesznemu Kanadyjczykowi, który nawet z Gortata robił kompetentnego w ataku gracza. Będziesz o tym mówił na pogrzebie Mike’a?
Zastanawiającą kwestią w karierze D’Antoniego jest to, czemu pomimo posiadania wydawałoby się odpowiednich narzędzi był tak fatalny w największych rynkach. Nowy Jork zaufał mu tyle, żeby po sześćdziesięciu zwycięstwach w dwa lata wciąż wierzyć, że pomoże im wrócić na szczyt i sprowadził do drużyny jego ulubieńca i wtedy jeszcze top 5 gracza ligi. I te gwiazdy go pogrążyły, po latach wyznał, że odejście było spowodowane ultimatum Anthony’ego. Lakers byli jeszcze większą porażką, i nie dało się tego usprawiedliwić tylko kontuzją Kobe’go. Z drugiej strony, kiedy twoim drugim najlepszym graczem jest przez większość sezonu Jordan Hill lub Wesley Johnson nie należy się spodziewać absolutnie niczego.



Moje osobiste, nie znaczące nic zdanie o D’Antonim sprowadza się do jednej tezy: jego drużyny są uzależnione od najlepszego zawodnika. Banał, każdy w lidze jak robi, powiecie. To liga gwiazd, powiecie. Parę dni po pozyskaniu Chrisa Paula trener Rakiet powiedział: "The more point guards you have on the floor the better it is.". W tym sezonie drużyna prowadzona przez D’Antoniego pierwszy raz w jego karierze znalazła się poza pierwszą dziesiątką ligi pod względem tempa gry. Efekt CP3?
Nasz bohater uchodził za trenera, który nie umie robić usprawnień. Za dowód miała służyć lista jego porażek w play-offach. Do czasu zeszłorocznej kampanii zaliczył równo dekadę bez wygranej serii, w trakcie tego okresu jego drużyny wygrały dokładnie jedno spotkanie. Teraz jest o mecz o wygrania czwartej serii w ciągu dwóch lat i awansu do Finałów, gdzie Rockets będą murowanym faworytem. Z drugiej strony, jest o mecz od być może utraty jedynej szansy na tytuł, a na pewno od zdewaluowania dwóch lat pracy w Teksasie.
Finały Konferencji AD 2018 są brudne. Brzydkie. Te blowouty. W zeszłej dekadzie nie budziłyby żadnych emocji. Teraz jest twitter. Petty wars. Paul robi shimmy w twarz Curry’ego. Bo może. Bo wyrwali im jedyne dwa mecze, w których wynik był otwarty. Historii musisz szukać na siłę. Twoją historia będzie Trevor Ariza, solidny jak zwykle. Eric Gordon, który ma ten dzień, gdy jest gorący. Historią, o której Ci nie powiedzą jest to, że D’Antoni zrobił usprawnienia.
Że potrafił, w skali całego sezonu, wyhamować pędzący wózek z trójkami spod szyldu NBA. Że te dziesięć celnych rzutów zza łuku, na które pozwalają rywalom to już nie dwudzieste drugie tylko dziewiąte miejsce w lidze. Że z trzeciej dziesiątki wyciągnął drużynę na trzecie miejsce pod względem zbiórek defensywnych. Po zatrudnieniu w Houston u Woja rozpływał się nad upsidem Capeli, który teraz jest difference makerem w serii z najlepszą drużyną w historii. Zaraz będzie topowym centrem ligi. Bez niego to byłby fajny backcourt i przepłaceni strzelcy. Mike miał rację?
Ludzie nie wsiadają na ten wózek. Po tej serii zostaną kontuzje. Zostanie szydera na Kevina Duranta. Hehe, gorszy niż w OKC. Hehe, pewnie już loguje się na fake konto na twitterze. Curry się kończy. Green nie umie złapać piłki. Kerr jest złym trenerem (z tym akurat po części się mogę zgodzić). Ten Kerr, który był wtedy w Suns GMem. Nie. Warriors wpadli na najtrudniejszego możliwego rywala. Tylko i aż tyle. Rywala, która zmusił ich do grania trzy razy więcej izolacji niż wcześniej. Zmusił drużynę z czterema all-starami do diametralnej zmiany stylu gry. Hej, drużyna D’Antoniego broni! Drużyna Hardena broni!
Drużyna z czterema all-starami jest -17 u siebie w elimination game, kiedy u rywali nie gra drugi (?) najlepszy zawodnik. Być może najważniejszy, pod względem składania lineupów. Koszykówka to high volume scoring sport. Ile może znaczyć jeden rzut? A dwa? Czy te trójki, które przy 74-70 spudłowali Tucker i Ariza nie będą po latach cichymi gwoździami do trumny opinii o D’Antonim? 165 sekund efektywnego czasu gry od pudła tego drugiego Warriors byli +8 i cały internet wiedział jak to się skończy. G7, poniedziałek



W zeszłym roku Hardenowi skończyło się paliwo i D’Antoni odbił się od Spurs po raz piąty. PIĄTY. Superman miał kryptonit, ale Mike D’Antoni w oczach opinii publicznej koło Supermana nawet nie stał. Jest tylko człowiekiem, który pokazał seven second or less. Tylko dwukrotnym Coach of the Year. Tylko wycieraczką dla Popovicha, przed poważnymi wyzwaniami postseasonu. Po odejściu z Knicks bukmacherzy wysyłali go do WNBA. Niżej podpisany miał go za trenera, któremu odjechała liga. Pięć lat później liga grała w jego grę, a on znowu odpadł z tym samym człowiekiem.
28 maja 2018
Make or break Chrisa Paula
O tym co ważne Wam nie powiedzą
Win or go home nigdy nie brzmiało poważniej