sobota, 29 sierpnia 2020

Jakby ktoś pytał #4; how many more?

 Trudny tydzień. Kiedy nawet koniec ery Messiego nie jest numerem jeden to świadczy, że problem jest bardzo poważny. To czy bojkot to odpowiedni sposób protestu zostawiam już do indywidualnej oceny, ale nad sytuacją w USA po prostu trzeba się pochylić. Oprócz tego EFL coraz bliżej, a pewien niski Argentyńczyk może zagrać w zimny wieczór na Turf Moor. I mamy eurowpierdole!



Kiedy w środowy wieczór odwoływano kolejne sportowe wydarzenia za oceanem polski internet zalał się wskazówkami moralnymi na temat tego jak walczyć z systemową przemocą. Sam miałem parę momentów gdzie zastanawiałem się jaka za tym stoi strategia. Co można osiągnąć wykorzystując sport jako platformę. Na koniec znalazłem mądry głos, który uświadomił mi, że nie chodzi o plan. Kiedy pierwszym zespołem, który nie wychodzi na mecz jest, którego gracz doświadczył brutalności policji na tle rasowym a od dwóch i pół roku napastnik dalej nie został ukarany mimo viralowości nagrania, to pomaga zrozumieć. Potem okazuje się, że jednym z najmocniej inicjujących działanie zespołów jest ten, którego prezydent w chwili największego triumfu, jaki może w tej branży osiągnąć, jest atakowany, ośmieszany, a rok później napastnik dalej próbuje go pociągnąć do odpowiedzialności. Dowody nie tylko na taśmie, ale również naoczne doświadczenia dwudziestu tysięcy widzów finałów NBA. Ujiriemu pomaga potem Lowry, który w tej samej serii został zaatakowany w trakcie meczu przez mniejszościowego właściciela rywali. Wszyscy napastnicy biali. Wszyscy pozornie bezkarni. Tu można się sprzeczać czy afera z udziałem Donalda Sterlinga skończyła się dla niego karą czy raczej zastrzykiem finansowym. Z perspektywy kilku tysięcy kilometrów nie mam zamiaru diagnozować powodu problemów na tle rasowym ani starać się znaleźć rozwiązania. Chce tylko podkreślić, że, wbrew temu co krzyczy masa polskich kibiców, problem jest bardzo poważny i głęboko zakorzeniony. I jeśli zawodnicy uważają, że bojkot to rozwiązanie to mają do tego pełne prawo, niezależnie od tego jak bardzo nie w smak to sprawdzającemu rano boxscory kibicowi w Krakowie czy prezydentowi kraju, którego te protesty dotyczą.

O kryzysie Barcelony powiedziano przez ostatnie dwa tygodnie wszystko. Jak to zwykle bywa co głos to inne remedium na piętrzące się problemy. Jako ktoś, kto nigdy fanem Blaugrany nie był najbardziej mnie ciekawi wpływ odejścia Messiego na znaczenie Katalonii jako regionu, ale o tym kiedy indziej, może. Skoro tu peregrynuje o sporcie muszę rzucić w eter pytanie: czy ta przebudowa składu na pewno działa na niekorzyść klubu? Tak, to odważna teza, wiem. Messi, trzeba mu to przyznać, jest najlepszym zawodnikiem w historii. Piłka nożna to jednak sport drużynowy, o czym możemy się w ostatnich latach przekonać bardziej niż kiedykolwiek. I choć przykłady na regres legendarnych zawodników w późnych etapach kariery płyną z innych, charakteryzujących się inną dynamiką, sportów, to wcale nie wyglądają źle dla Barcelony. Ustalmy coś: wychodzę z założenia, że na Camp Nou jest wielki potencjał kadrowy. I tu zaczyna się clou problemu. Jako fan Moneyballa (niedługo na netflixie!) ciepło patrzę na stosowanie nauki w sporcie. A Katalończycy działają na tym polu, czego najlepszym przykładem jest Barca Innovation Hub. Przeglądając materiały przygotowane dla celów tego przedsięwzięcia na pewno nie mogę go nazwać niekompetentnym. A więc co poszło nie tak? Przecież to niemożliwe, aby z takim researchem inwestować tak niebotyczne sumy w fatalny sposób raz za razem. Nie będę tutaj kolportował clickbaitowych plotek o tym, że zwycięstwo Coutinho w CL z Bayernem sprawi, że Liverpool otrzyma kolejne miliony z zapisanej przy transferze klauzuli (nie otrzyma, ale przyznaje, byłoby to komiczne), ale i bez tego Brazylijczyk wygląda na najdroższy flop w historii. O to miano może rywalizować tylko z Griezmannem i Dembele, w których pieniędzę utopili, yyy, Barcelona i Barcelona. I oczywiście, te zakupy nie świadczą dobrze o skautingu, ale spokojnie. Po pierwsze wziąłbym poprawkę na to, że były to zakupy populistyczne. Chęć zadowolenia socios mogła wpłynąć na timing lub cenę, ale nie zmienia faktu, że o tych piłkarzy bił się każdy liczący gracz w Europie. I tu dochodzimy do sedna. Może to fakt, że dwóch Twoich piłkarzy nie bardzo ewoluowała z duchem nowoczesnej piłki, opartej na pressingu ponad wszystko. Może na koniec mniej błysku to więcej błysku. Jestem podekscytowany wizją Barcelony pierwszy lat od chyba dekady. Mało w tym wiary w Koemana czy cokolwiek są w stanie zaoferować przed następnymi rozgrywkami szefowie Barcy. Takiej rewolucji Blaugrana nie przechodziła za mojego życia, i jeśli coś ma w nich tchnąć nową energię to lepszego impulsu nie będzie. A o Messim i jego wątpliwej drugiej młodości na pewno jeszcze będzie.

Kiedy to piszę najgorsza drużyną jaką w EFL widziałem leje po dziesięciu minutach Portsmouth, których uważałem parę tygodni temu za faworytów do awansu do Championship. EFL ruszyło. Pierwsza sobota ze spotkaniami Pucharu Ligi, Tarcza Wspólnoty, o którą walka wygląda dziwnie w dzisiejszych realiach (co to za mecz dla wspólnoty z czasach social distancingu?) Ten akapit nie ma puenty. O wnioskach z przygotowań, dziwnej dynamice jaką z oczywistych względów ten okres miał, czy o przewidywaniach przeszłości będę klikał jeszcze wielokrotnie. Na teraz się cieszę. Mimo wielu rzeczy, które nie są takie jak powinny, ekscytacja tym restartem towarzyszy mi nieodmiennie. I mam nadzieje, że trzymanie się grafiku wskazuje na powrót do normalności.

Za to ingerencja pandemii w harmonogramy europejskich pucharów sprawiła, że zaskakująco długo czekaliśmy na pierwszy eurowpierdol w tym sezonie. A wręcz zaskakująco optymistyczne wydaje się, że sierpień skończymy mając tylko dwa takie na koncie! Chciałbym jednak żarty na bok. Nieważne jak wygląda kadrowo Malmoe, jeśli po zdecydowanej porażce nasz pucharowicz szuka pozytywów i nie wykazuje żadnych symptomów sportowej złości to nie wiem jak traktować to środowisko inaczej niż hobby futbol. Za obłędne pieniądze. I choć mam ambiwalentne odczucia zarówno do krakowskiego futbolu jak i prezesa Legii to panowie, szanujcie się. Przekażcie trochę władzy w swoich drogich zabawkach komuś, kto czuje piłkę, bo zaraz w rankingu przeskoczy nas będący bezpośrednio za naszymi plecami Liechtenstein.

poniedziałek, 24 sierpnia 2020

Jakby ktoś pytał #3; brawo Robert!

Wraz z triumfem Bayernu piłka nożna wreszcie zakończyła sezon 2019/2020. Koszykówka nabiera tempa przed jego decydującą fazą. Czas leci tak bardzo, że w skali lokalnej byliśmy blisko pierwszej pucharowej kompromitacji liczonej na konto rozgrywek 20/21. Zbliżamy się do intensywności sportowych weekendów sprzed pandemii!


Nie byłem ani trochę zdziwiony takim a nie innym przebiegiem meczu finałowego. I, choć to niepopularna opinia, pierwszą godziną byłem bardzo pozytywnie zaskoczony. Mieliśmy też dowód, że bramki zmieniają obraz gry. Z wysublimowanych szachów przeszliśmy do rozgrywki, w której wygrali piłkarze mądrzejsi. Ci którzy lepiej przystosowali się, a wręcz wykorzystali umierającą płynność meczu. Nie chcę się pastwić nad arbitrem, ale to był bardzo, bardzo słaby występ. Pomijając kontrowersje w polach karnych, to ile czasu gry rozmyło się przez przereagowanie sędziego musiało skutecznie obrzydzić mecz neutralnym obserwatorom. Nie było już dawno tak niemieckiego triumfu na największej scenie. To w jakiś sposób piękne, że w spotkaniu reklamowanym jako starcie Neymara z Lewandowskim najjaśniej błysnął (obok Neuera oczywiście) Kimmich, człowiek który na boisku wygląda jakby pokój miał obklejony w plakaty Philippa Lahma. Po cichu Bayern miał też przewagę w środku pola. Jeśli Thiago tak żegnał się z Bawarią to lepiej tego zrobić nie mógł. I to nie jest tak, że chcę jakoś romantyzować jego rolę. Linie pomocy pozornie się zneutralizowały, ale to reprezentant Hiszpanii był tym, który swoją obecnością przeważył szalę na korzyść ostatecznych zwycięzców. Co tym bardziej imponujące kiedy sprawdzimy jak dobrze grali jego bezpośredni rywale. Nie pamiętam żebym widział tak dobrych Herrerę i, szczególnie, Paredesa, a Marquinhos zagrał najlepszy przykład na korzyść wyższego wystawiania stoperów. Kolejna wymowna różnica wystąpiła na przeciwległym końcu skali ocen. Najbardziej pozytywna historia fazy finałowej, a być może całego sezonu, nie znalazła efektownego finału. Alphonso Davies spalił się strasznie i wielokrotnie dał się złapać na stosunkowo proste sztuczki lub nawet całkowicie wypadł poza pozycję, jak wtedy gdy dosłownie wyprowadzono go w pole i nie zrobił nic żeby mądrze pokryć autostradę w polu karnym powstałą po asekurującym go Alabie. Mimo tego Kanadyjczyk cieszy się medalem i czystym kontem w finale. Po drugiej stronie Kehrer wydawał się przed meczem tak słabym punktem, że trener Bawarczyków zmodyfikował taktykę by to wykorzystać. I finalnie to właśnie kryty przez niego Coman zdobył jedyną bramkę a wcześniej powinien wywalczyć karnego. I to chyba idealne podsumowanie takich spotkań, teoria najsłabszego punktu znowu górą. I brawo Robert!

W drugim z zeszłotygodniowych finałów środkowi napastnicy odegrali znacznie większą rolę niż nasz rodak. Obaj trafili do siatki dwukrotnie, i na tym podobieństwa się kończą. Luuk de Jong po cichu stał się jednym z bohaterów fazy finałowej, wydatnie przyczyniając się do pokonania dwóch pozornych faworytów. Lukaku za to zrobił to co robi od początku kariery. To jeden z tych graczy, z którego oceną mam bardzo duży problem. Pomijam aspekt subiektywny. Jasne, przysłania mi oczy to że, jakby na to nie patrzeć, zawiódł w klubie któremu kibicuje. Problem tkwi w tym, że zawsze jego rekordowe zdobycze bramkowe niosą za sobą dewaluującą je gwiazdkę. Czego nie zrobiłby Belg całkiem łatwo przykryć te osiągnięcia minusami. I nie pomaga nawet idealne dopasowanie. Reprezentacja jest wprost stworzona do takiego typu zawodnika na środku ataku, a nie jestem w pełni przekonany, że nie bardziej wartościowe są eksperymenty z fałszywymi dziesiątkami czy nawet Mertensem. I ze wszystkich peanów na jego cześć po sezonie, jakiego w barwach nero azzurrich nie miał żaden debiutant od czasu Ronaldo, żaden nie będzie bardziej wymowny od samobója w finale europejskiego pucharu poprzedzonego zmarnowaną setką kilka minut wcześniej. Nie zrozumcie mnie źle. Ja naprawdę lubię Roma. Prawdopodobnie brałem go w obronę więcej razy niż na to zasłużył. Fakty są nieubłagane. Z takimi liczbami zdecydowanie bardziej chciałby się porównywać od Lewandowskiego, ale po prawie dekadzie na wysokim poziomie ciężko uwierzyć, że zrobi ten decydujący krok. A w międzyczasie nie jest nawet najlepszą dziewiątką w swoim klubie, ponownie.

Na kimś etapie playoffów napiszę coś bardziej kompleksowego o NBA, ale na razie oh boy, jak te pandemiczne warunki zabiły emocje. I być może to kwestia specyfiki atmosfery tworzonej w zamkniętym pomieszczeniu (tu akurat zawsze byłem fanem otwartych stadionów, więc nie wychodzę z pozycji akustykofila), a być może po prostu bąbel to nie jest dobry koncept do rywalizacji. Czy ekrany wokół boiska to optymalna sceneria zostawiam do indywidualnej oceny, ale nie da się już bardziej zabić pozorów zdrowego, sportowego konfliktu między zawodnikami. I trzeba przyznać, że praktycznie od dekady (dwóch, klasy ’03 jako początek tego trendu?) największe gwiazdy ligi mają relacje towarzyskie i biznesowe, przez co ciężko na nich patrzeć patrzeć przez pryzmat intensywności konfliktów z Last Dance. Konflikty się jednak sprzedają. Sprzedałaby się seria Celtics – Sixers, nawet przy takiej bryndzy sportowej Philly. Zdecydowany turnoff to nagrywanie kolegi, który rzucił Ci 57 punktów parę godzin wcześniej a teraz czeka na jedzenie. Nie wiem jak wygląda zarządzanie takimi sytuacjami z perspektywy psychologicznej, ale wydaje mi się, że urasta to jednej z głównych rzeczy, którą trzeba doprowadzić do perfekcji żeby zdobyć mistrzostwo. Kiedy historią są mniej boiskowe a bardziej medialne struggles śmiertelnie nudnego Paula George’a wydaje się, że sportu tu za wiele nie będzie. A jak już się trafi, to nawet materiał na moment dekady w postaci rzutu Doncicia przykrywa przysypiający chłopak wyświetlony na ledowej ścianie.

czwartek, 13 sierpnia 2020

Jakby ktoś pytał #2; Macclesfield i PSG w jednym tekście

 Kolejny tydzień, kolejne zawirowania przy zielonych stolikach EFL. Oprócz tego ciekawe nominacje trenerskie, wreszcie ciekawe fazy końcowe europejskich pucharów i rozważania sentymentalne. Zapraszam!


Mimo, że ostatnie spotkanie w League 2 rozegrano mniej więcej pięć miesięcy temu spadkowicza poznaliśmy dopiero we wtorek. Na Macclesfield nałożono dalsza dedukcje punktów przez co skończyli sezon na ostatnim miejscu. Chciałbym się tutaj pochylić na moment na losem Stevenage, którzy zagrali absolutnie obleśny sportowo sezon i zostaną za niego wynagrodzeni kolejną szansą na tym samym poziomie. Serio, to niesamowite, że drużyna która zakończyła rozgrywki ośmioma porażkami, a w szerszej perspektywie z dwudziestu ostatnich meczów ligowych zwycięsko zakończyło jeden (za to jak, 4:0 na wyjeździe, wstydzilibyście się Cambridge) a w całych rozgrywkach trzy nie spada. Nie ponosi żadnych konsekwencji, nie wita się z non-league footballem. Oczywiście kara dla Silkmenów jest uzasadniona. EFL jest jednak cholernie niekonsekwentna, i w ostatnich tygodniach negatywne skutki takiej postawy wychodzą na światło dzienne wyraźniej niż kiedykolwiek. I człowiek chce się łudzić, że organizacja czyni postępy aby to były ostatnie takie przypadki, to ciężko w to uwierzyć. Na włosku wisi przyszłość Charlton Athletic, EFL odrzuca aplikacje potencjalnych właścicieli, a gdyby identyczne co w przypadku Macclesfield środki zastosowano w kontekście podobnego wykroczenia to do gry w League 1 przygotowywaliby się na Hillsborough a nie na The Valley. Wisienką na torcie jest fakt, że minusowe punkty mają większą wartość w wyniku okrojenia sezonu przez pandemię, co sprawia że decyzję bardzo ciężko obronić. W każdym razie, mam nadzieje że w przyszłości kluby będą nakładać na siebie takie zobowiązania aby utrzymać płynność finansową a nie być negatywnymi bohaterami kolejnych takich sytuacji. A co do EFL, get your shit together panowie.

Kończą się wakaty na stołkach trenerskich w Championship, które po dłuższym czasie są obsadzane najbardziej oczywistymi nazwiskami. Jasne, człowiek który trenował ostatnio w Izraelu jest trochę mniej łatwym do odgadnięcia wyborem niż długoletni pracownicy klubu, ale już od pierwszych dni po spadku związani z klubem dziennikarze pokroju Adama Leventhala informowali, że Watford obejmie Vladimir Ivić. I wszystko wskazuje na to, że Serb po dwóch mistrzostwach kraju z Maccabi Tel Awiw będzie próbował teraz wygrać Championship. Jeśli nie nastąpi nagła wyprzedaż to widzę Szerszenie jako faworytów, a raporty wskazują, że Ivić może być wejść w buty Parkera i prezentować skuteczny futbol na tym poziomie. Równie wiele można sobie obiecać po Jasonie Tindallu. Rzeczą, która najbardziej mogła niepokoić kibiców Wisienek była strata utalentowanych zawodników, a na prezentacji nowego menadżera właściciel zapowiedział dalsze finansowanie klubu. I wydaje się to realnym stanowiskiem patrząc na to jak ciężko idą na przykład negocjacje klubom zainteresowanym usługami Brooksa czy Wilsona. Skrajnie inne emocje towarzyszą kibicom innego klubu, który zatrudnił asystenta byłego menadżera, Bristol City. CEO klubu fatalnie wypada na cokolwiek dziwnie zorganizowanej prezentacji, kłóci z się mediami na temat tego czy były asystent menadżera zwolnionego „aby poszukać kogoś kto pomoże nam zrobić kolejny krok, wniesie do klubu powiew świeżego powietrza” to na pewno wybór spełniający te kryteria. Dean Holden jest opisywany jako dobry człowiek i trener, ale wydaje się że oczekiwania wpędzą go w kozi róg.

Nie spodziewałem się, że mogę tak beznamiętnie podejść do gry swojego klubu w ćwierćfinale europejskich pucharów. Tak Ole, zrobiłeś to. United ogląda się ciężko. Nie jestem w żadnym stopniu ekspertem taktycznym, ale to jak wiele absurdalnych rozwiązań rzuca się w oczy jest porażające. Co ciekawe większość z tych aspektów jest absolutnie niepotrzebna. Oglądając United mam wrażenie, że Norweg za wszelką cenę chce pokazać, że ma warsztat. Co więcej, jestem jak najbardziej w stanie zrozumieć ludzi, którzy pójdą o krok dalej krzycząc, że potrzebuje bardziej dopasowanych wykonawców do swojej myśli szkoleniowej. Tylko że, to nieprawda. United wciąż są jednym z najlepszych zespołów w kontrach, ale nie można ich nawet określić pięknym makaronizmem o skutecznej transition offense/defense. Na koniec dnia wszystko co dobre wynika z indywidualnych przebłysków, co premiuje United w pucharach i sprawia, że uznaje ich mimo wszystko za faworytów w Kolonii. Ale z takim podejściem to ligi nigdy nie powąchamy.

Skrajnie inne emocje budzi za to Atalanta. I tutaj jest miejsce na moje kilka tysięcy słów na temat szeroko pojętej wierności kibicowskiej. I że nie wierzę w nią, bo dziesięć lat każdy na pojedynek PSG – Atalanta zareagowałby wzruszeniem ramion. Oznaczałby on rywalizację zwłok Claude’a Makelele czy Matei Keżmana wspieranych przez stawiającego pierwsze kroki Sakho z degradowanymi do Serie B, yyy, Padoinem? Wczoraj otrzymaliśmy fajny pojedynek dwóch ekscytujących zespołów. Z różnych powodów grających na jakieś 70 czy 80% swojego potencjału. Wczoraj piłkarska Europa była podekscytowana walką najdroższego piłkarza świata z najbardziej pozytywną historią sezonu, za którą stały nie tylko wyniki, ale też talent i boiskowa jakość. I te wszystkie historie skumulowały się w dwie godziny rozrywki na bardzo dobrym poziomie, zakończone łamiącym serca La Dei rozstrzygnięciem. I jak tu nie być sezonowcem. Jak nie wzdychać nad nieproduktywnym (choć to zagranie przy bramce na 2:1 arcydzieło), ale genialnym i zmotywowanym jak rzadko kiedy Neymarem? Jak nie uśmiechnąć się do tego, który wynik ustalił, a niedawno był drugoplanową postacią w spadającym z ligi Stoke? Wreszcie, jak nie zadawać kolejnych dziesiątek pytań co by było gdyby. Wszak kolejnego takiego meczu nie będzie, nie w środku pandemii, z drużyny która nie miała prawa się tam znaleźć sportowo a także humanitarnie, gdy kilka miesięcy temu ich miasto cierpiało najbardziej na kontynencie. Na końcu ten mecz był poligonem dla wszystkich detali, które wprowadzono aby dokończyć sezon jak najbardziej bezboleśnie. A za parę miesięcy Paryż się wzmocni, Atalanta osłabi a ludzie będą z ciekowością spoglądać w inne miejsca. I ja też, szczególnie że pogodziłem się z byciem sezonowcem.

niedziela, 9 sierpnia 2020

Jakby ktoś pytał #1; salary cap w EFL

Jakby ktoś pytał to seria felietonów. W zamyśle regularnych, docelowo cotygodniowych. Wiecie jak jest, czasem trzeba coś z siebie wyrzucić, i taka forma wydaje mi najlepsza. A że robię to na własną rękę, to możecie się spodziewać absolutnej dowolność tematów. I jeśli, tak jak obecnie, moje serce będzie się czuło najlepiej mówiąc o EFL. Będzie też o United, koszykówce, pewnie futbolu amerykańskim, całkowicie niekompetentnie oczywiście, i mam nadzieje, że na jakichś etapie o sprawach ważniejszych. A w międzyczasie chętnie odpowiem na każde pytanie, i mam nadzieję że to pierwszy z wielu odcinków.

Wydarzeniem tygodnia w EFL było uchwalenie salary capu dla drużyn z League 1 i League 2. Dla niezorientowanych, jak można się domyślić termin ten oznacza sztywną granicę budżetów na pensję, jaką może wydać danych klub rocznie. Rozwiązanie to działa w ligach amerykańskich, gdzie każda z nich ma swoje określone budżety w obrębie których poruszają się drużyny. Dla ceniących sobie nie tylko zmagania boiskowe to ciekawy element rywalizacji. Zamiast okienka transferowego w znanej Europejczykom formule są kalkulacje, na jakie wzmocnienie można sobie pozwolić przy wolnych funduszach jakimi akurat dysponujemy. Sukces tego rozwiązania ma tam jednak podstawy. Po pierwsze: zawodnicy podpisują kontrakt z ligą i to od niej pobierają pieniądze. Po drugie: wyjątki. Większości salary capów nie trzeba się trzymać tak sztywno jakby się mogło na pierwszy rzut oka wydawać. W MLS dwudziestoosobowy skład ma się zmieścić w puli nieco ponad czterech milionów dolarów. Sam Zlatan zarabiał jednak ponad siedem. Wyjątki sprawiały, że choć salary cap ma służyć wyrównywaniu szans to bogaci wciąż mogą inwestować o wiele więcej i dzięki temu zwiększać swoje szanse. Drugą stroną medalu jest fakt, że drożsi piłkarze w domyśle przyciągają kibiców, sponsorów, pomagają takiej lidze jak MLS się rozwijać, na papierze to wszystko jest bardzo uzasadnione.

Głównym detalem w rozpatrywaniu lig amerykańskich w kontekście salary capu jest fakt, że są to ligi zamknięte. Nie ma spadków. Drużyny słabe sportowo mogą się przebudować w oparciu o draft (to temat na dłuższy tekst, soon?), a przede wszystkim nie muszą się martwić o drastyczny spadek przychodów na niższym poziomie rozgrywkowym. I o ile oficjalnym powodem wprowadzenia tego rozwiązania w EFL jest próba ograniczenia wydatków w postcovidowych realiach sądzę, że gdzieś na dalszym planie jest odejście od modelu, w którym parachute payments są jak niezbędny do przeżycia respirator. W każdym razie, przejdźmy do cyferek. Ustalone kwoty to 2.5 i 1.5 miliona funtów dla klubów L1 i L2, które w tej puli mają opłacić pensje po opodatkowaniu, bonusy opłaty z tytułu praw wizerunkowych, opłaty dla agentów i, cytując, other fees and expenses paid directly or indirectly.

Jak to się ma do obecnych wydatków? Brak przejrzystości w sprawozdaniach finansowych utrudnia to ćwiczenie, ale fantastyczny ekspert od finansów w futbolu, Kieran Maguire, podzielił się grafiką pokazującą, że przynajmniej połowa League 1 wydaje cztery miliony funtów, co na teraz stanowi jakieś 170% limitu. Nietrudno stwierdzić, że to się nie uda, a przypadek Sunderlandu, gdzie limit został przekroczony dziesięciokrotnie (akurat w księgowości redukcja wydatków Sunderlandu wygląda nieźle. Szkoda, że poziom sportowy spada kilka razy szybciej) poddaje cały pomysł w wątpliwość.


Oczywiście kiedy wczytamy się w detale wszystko zaczyna nabierać kształtów, pojawiają się jednak pytania natury technicznej. Obecne kontrakty przewyższające limit będą liczone do puli jako średnia ligowa do ich wygaśnięcia. To rozwiązanie będzie pewnie stosowane też w przyszłości do spadkowiczów z wyższymi zobowiązaniami. Może być to broń obusieczna. Wtedy inwestycja nawet w stracony na półmetku sezon Championship będzie wyglądała na gwarancję błyskawicznego powrotu do wyższej dywizji, wszak ciężko rywalizować przy takich dysproporcjach.  Kluby prawdopodobnie znajdą wiele sposobów na nagięcie tych zasad. Pierwszym, który przychodzi do głowy jest wypożyczanie zawodników, gdzie na papierze pensję pokrywa klub macierzysty, ale jest to równoważone opłatami ujętymi w księgach w inny sposób, mokry sen każdego kto zarywał noce na fmem. W sukurs przychodzi też sam ustawodawca. Do puli nie liczą się zawodnicy poniżej 21 roku życia, a kontrakty przedłużane z tymi do 24 lat będą w oczach salary capu średnią ligową.

Co jednak z awansującymi? O ile przeskok z L2 do L1 powinien być trudny, ale możliwy to już w Championship średnie roczne wydatki pensje to 34 miliony na klub. Nawet jeśli weźmiemy poprawkę na różnicę między czołówką a dołem tabeli to wciąż gigantyczna przepaść, która śmierdzi rozbuchaniem wydatków, szybkim spadkiem i koniecznością ponownego przystosowania się do reżimu.

Co ciekawe podobne rozwiązanie funkcjonowało już od piętnastu lat. SCMP sprawiało, że kluby mogły wydawać na wynagrodzenia odpowiednio 60% przychodów w L1 i 55% w L2. To jednak było ostatecznie gwoździem do trumny wielu drużyn. W praktyce uzależnienie kwoty od przychodów sprawiało, że właściciel mógł wpompować dowolną ilość pieniędzy, często w formach bardzo szemranych zapisów komercyjnych. I chyba to ostatecznie zmotywowało EFL to poważnego zajęcia się problemem. Obecne rozwiązanie wydaje się poduszką bezpieczeństwa do dalszego funkcjonowania, bo nawet gdy źródło finansowania wyschnie pokrycie wypłat na takim poziomie będzie o wiele bardziej możliwe.

Jak przy każdej każdej tak poważnej zmianie odbiór jest mieszany. Najgłośniej protestują, jak łatwo się domyślić, najbogatsze kluby. O ile wynik głosowania w League 1 to 16-7-1 (wymagane było 66% głosów, a więc jeden głos mógł przechylić szale) to już poziom niżej tylko dwa zespoły było przeciw. Tu domyślam się że może chodzić o Salford, które według plotek było w stanie płacić 10 tysięcy funtów tygodników. I jeśli takich rozwiązań unikniemy to salary cap trzeba będzie okrzyknąć sukcesem.

środa, 5 sierpnia 2020

Zapowiedź Championship, wersja zdecydowanie zbyt wczesna

Z ostatnim gwizdkiem na Wembley poznaliśmy ostatniego beniaminka Premier League. Fulham nie porywało tak jak ich rywal z playoffowego finału, ale kulturą gry zdecydowanie przynależy do Premiership. Wreszcie po szalonym, trwającym 368 dni, sezonie znamy komplet drużyn, które zagrają na drugim poziomie rozgrywkowym w kolejnej kampanii (prawda, Wigan?) Chce mieć swoje przewidywania na papierze i chcę się nimi na biężąco dzielić ze światem. W związku z koniecznością odejścia od znanych nam czasowych i związanej z tym koniecznością improwizacji, choćby na rynku transferowym (i oby tylko tam, prawda księgi finansowe Wigan?) sądzę że trzy power rankingi to optymalne rozwiązanie. Jeden teraz, kolejny tuż przed startem sezonu, ten za który będzie mi najbardziej wstyd po latach, i ten najcelniejszy, po zamknięciu okna transferowego i pierwszym spojrzeniu na nowe wersje drużyn. I na beniaminków. I na puste trybuny. I oby gdzieś w październiku, jak optymistyczna wersja mówiła, na kibiców przeżywających te ekscytujące rozgrywki jak za normalniejszych czasów.


Poziom 4

Reading było przedsezonowym faworytem do spadku już rok temu i nie uważam, żeby zrobiło wystarczający postęp żeby tej łatki się pozbyć. Typowa drużyna drżąca o ligowy byt, pogadamy po okienku jeśli wyciągną tego kim miał być Puscas i znajdą zastępstwo dla Swifta, jedynego jasnego punktu na Madejski.

Jestem prawdopodobnie ostatnią osobą, która wierzy jeszcze w warsztat Garry Monka. Wierzę na tyle, że nawet dwunastopunktowa kara dla Wednesday nie sprawia, że skreślam ich na starcie, w końcu mierzył już z taką karą na swoim wcześniejszym stanowisku (tak, nie skończyło się najlepiej, pamiętamy).

Nie wierzę za to w Nathana Jonesa. Jasne, to co zrobił w postpandemicznym Luton było niesamowite, wątpię jednak że piłkarzy stać na takie przerastanie oczekiwań na dystansie całego sezonu. A na niekorzyść Jonesa działa wspomnienie epizodu ze Stoke, szczególnie początku poprzednich rozgrywek.

Nie wierzę też w beniaminków. Wycombe było na dole wielu klasyfikacji mogących znamionować jakość gry nawet w zakończonym awansem sezonie poziom niżej. Wtedy też startowali z pozycji outsiderów. Wrócimy tu jeszcze, bo właściciel inwestuje chętnie i z głową, nie wiadomo jednak czy w tym oknie będzie to możliwe. Rotherham za to najciężej mi ocenić z całej dywizji. Mam nadzieje, że dadzą przesłanki żeby wierzyć w podtrzymanie skutecznej i radosnej postawy z zeszłego sezonu. Półroczna przerwa w meczach o stawkę i brak jakości na tym poziomie może być nie do przeskoczenia.

Poziom 3

Słyszałem tezę, że zastrzeżenie numeru Jude’a Bellinghama było kolejną próbą odwrócenia uwagi od tego jak wiele rzeczy na St. Andrew’s. Ludzie chyba nie zdają sobie sprawy jak fatalny to sezon był dla Birmingham City. Ostatnie zwycięstwo? 11.02, piętnaście spotkań temu. Wcześniej zaliczyli okres, gdy w trakcie dwunastu meczów zwycięsko skończyli jeden. Naprawdę, ciężko mi przetworzyć na jakim etapie zdołali uzbierać te pięćdziesiąt punktów. Na teraz promykiem nadziei jest zatrudnienie Karanki, trenera tak nudnego że nie da realnie bać się o utrzymanie.

Więcej optymizmu daje inny nowozatrudniony Hiszpan. I choć Carlos Corberan nie ma bogatego cv to Huddersfield ma prawo wierzyć, że przynajmniej dobre kontakty z jego poprzednim pracodawcą pozwolą na parę ciekawych wypożyczeń. No i pewnie doświadczenie też zaprocentuje, ten Bielsa to podobno dobry nauczyciel. Ważne będzie też uszczelnienie obrony, co powinno być łatwe kiedy wymieni się najgorszego bramkarza w lidze.

Chętnie postawię pieniądze, że Neil Warnock nie będzie trenerem Boro na koniec sezonu. Nie widzę tego, no po prostu nie. Paniczny ruch ze zwolnieniem Woodgate’a mecz po restarcie można po czasie obronić, inna sprawa czy ten zespół powinien w ogóle patrzeć na strefę spadkową z sercem na ramieniu. Tu trzeba większych zmian, i czuję że zapalnikiem do nich może być rozczarowująca pierwsza część sezonu. Oby kolejny trener był tym docelowym i kompetentnym.

Choć po restarcie czarodziejem numer jeden w skali Championship został bezsprzecznie Benrahma nie powinniśmy zapomnieć jak na początku roku błyszczał Eberechi Eze, łączony praktycznie z połową Premiership. QPR i całej lidze będzie brakować jego unikalnego zestawu umiejętności. A że wcześniej Loftus Road opuścił też Wells ciężko sobie wyobrazić szybkie uzupełnienie tych strat.

Miałbym Coventry dużo wyżej, gdyby nie problemy ze stadionem. Sky Blues musieli już radzić sobie grając „domowe” mecze w Birmingham i nie przeszkodziło im to być jednym z najfajniejszych zespołów w skali L1 od dawna. Klasę wyżej powinno to wyraźnie obniżyć ich potencjał, ale już teraz to drużyna na spokojne utrzymanie. A ruchy z początku okienka wskazują, że może być tylko lepiej.

Choć kibicowałem i Charltonowi i Wigan, to nie mogło spotkać Championship nic lepszego niż utrzymanie Barnsley. Ciężko zapracowali na miano najweselszej drużyny drugiej części sezonu, a dotychczasowe poczynania wskazują na to, że dalej będą się wzmacniać w przemyślany sposób. Na osobne wyróżnienie zasługuje oczywiście Gerhard Struber, najgorętsze nazwisko na trenerskiej karuzeli. Nawet jeśli otrzyma zasłużoną szansę poza Oakwell drużyna powinna budować na położonych przed Austriaka fundamentach.

Nie mam pojęcia w co celuje kierownictwo Bristol City. Z jednej strony kadra jest gotowa na natychmiastowy sukces. Z drugiej zwolnienie Lee Johnsona nie wydaje się dobrze przemyślane. Ciężko znaleźć na rynku następcę, który gwarantowałby postęp natychmiast, szczególnie kiedy porównamy to z bardzo stopniowym rozwojem pod Johnsonem. Widzę w tym sezonie szansę na krok w tył tylko aby potem zrobić duże wprzód, docelowo do Premiership. Inna sprawa, że w drużynę są obecnie zainwestowane spore pieniądze i ciężko sobie wyobrazić spokojne siedzenie w środku tabeli w takiej sytuacji (a ptaszki ćwierkają, że Dean Holden, dotychczasowy asystent i menedżer tymczasowy ma posadę na stałe i to raczej nie wróży rozwoju).

Millwall zagrało bardzo dobry sezon. Byli tak fajną historią, że złapałem się kibicowaniu im pod kątem walki o miejsce w play-offach. I tak jak było mi wstyd wtedy tak jest teraz. Kiedy dwóch twoich liderów gra wybitne sezony musisz to wykorzystać, ponieważ ciężko sobie wyobrazić że ani Wallace’a ani Białkowskiego nie dotknie regresja.

Poziom 2

Napisałem, że we wtorek Pszczółki straciły najlepszą szansę na awans do Premiership. I było to przereagowanie, oczywiście, ale szykuje się trudny sezon dla podopiecznych Thomasa Franka. Jeśli potwierdzą się przypuszczenia i prawie połowa podstawowej jedenastki opuści Brentford nie będzie wyzwaniem znalezienie następców (skauting to kolejny obok boiskowej analityki element na najwyższym poziomie), ale zgranie ich ze sobą. Ofensywnego tercetu nie zobaczymy już wspólnie, a to chemia między trójką BMW była głównym powodem, dla którego oglądało się tę drużynę najatrakcyjniej w lidze.

Jeśli miałbym zgadywać kto będzie w tym sezonie najprzyjemniejszy do oglądania to Norwich wydaje się bezpiecznym typem. Imponuje mi spokój kierownictwa. Włodarze nie oszukiwali się jak większość beniaminków i mieli wkalkulowany bezpośredni spadek, co dość szybko okazało się jedynym możliwym rozwiązaniem. Ciężko jednak nie wierzyć w dalsze sukcesy Kanarków pod skrzydłami Daniela Farke. Pewny jestem również o styl, transfer Płachety jest najlepszym przykładem piłkarzy o jakim profilu szuka się na Carrow Road.

Innego ze spadkowiczów czeka znacznie większa rewolucja. Eddie Howe napisał kawał historii na Vitality, formuła współpracy chyba jednak wyczerpała się parę lat temu i od tego czasu obie strony tylko traciły. Anglik przestał być jednym z najgorętszych trenerskich nazwisk w kraju, a Bournemouth przepalało majątek na kolejne chybione transfery. Teraz będzie można się przekonać po czyjej stronie leżały wina. W kadrze będzie wiele luk do uzupełnienia, a pieniądze, czy to z parachute payments, czy z transferów  piłkarzy pokroju Ake’a czy Brooksa na klubowych kontach pewnie nie będą się długo kurzyć. Z odważnych typów: Solanke na króla strzelców.

Po cichu bardzo fajny projekt zbudowano w Preston. Nie jest to nawet nic złego. Po prostu to średniak, który jednak robi postępy i do tego zebrał naprawdę solidną, perspektywiczną kadrę, w której oprócz zwłok Scotta Sinclaira ciężko znaleźć kogoś powyżej trzydziestki (Nugent wróć). Paradoksalnie zbawieniem może być to, że żaden z piłkarzy nie wybił się na tyle aby przyciągnąć uwagę kontrahentów. Jeśli zgranie zaprocentuje widzę ich robiących krok do przodu.

Blackburn pewnie mnie zawiedzie najbardziej, ale nie umiem im nie kibicować. To jedne z tych irracjonalnych impulsów, znacie to. Oni przecież nawet nie grają porywająco, nie mają specjalnie wyjątkowej kadry albo przynajmniej pojedynczych piłkarzy (idiotyczny typ: Armstrong na króla strzelców). Bardzo się cieszyłem oglądając Adarabioyo, ale jego już na Ewood nie ma. Mam nadzieję jednak na kilka innych, inteligentnych wzmocnień dopełniających doświadczoną kadrę. No i Mowbray jest spoko, lubię go słuchać i wszystko wskazuje, że piłkarze również.

Przekornie to właśnie nadmierne uzależnienie od wzmocnień działa na niekorzyść Swansea w moich oczach. Reputacja idealnej platformy do rozwoju powinna już przylgnąć do Łabędzi, nie jestem jednak przekonany aż tak do przyciągnięcia odpowiednich nazwisk przed władze. Jak dobrym trenerem by Steve Cooper nie był (bardzo dobry, jeśli ktoś pyta) sam siedemdziesięciu punktów nie zdobędzie. A już na przykładzie będącego wyjątkowym talentem Brewstera widać było ograniczenia wynikające z braków kadrowych. Obrona też wymaga natychmiastowej reorganizacji, a czy do tego Cooper jest najlepszą osobą śmiem wątpić.

Poziom 1

Ze wszystkich spadkowiczów najbardziej lubię Watford. To zgubny typ, szczególnie biorąc pod uwagę impulsywne decyzje właścicieli. Tylko, że to właśnie stworzona przez rodzinę Pozzo infrastruktura powinna sprawić, że Szerszenie przerosną Championship o głowę. Pamiętajmy, że Watford potrafił długimi fragmentami rozsiadać się na przestrzeni sezonu w górnej połowie Premiership czy prowadzić efektowne kampanie pucharowe. Do tego sieć klubów partnerskich i gotowych do użycia piłkarzy sprawia, że perspektywa graczy opuszczających Vicarage nie jest tak straszna jak w przypadku innych, czekających na przebudowę drużyn. Dla mnie faworyt, chyba że wezmą trenera z kapelusza.

Na pewno z kapelusza nie został wyjęty Philipp Cocu. Obecnie Derby County jest drużyną z paroma wadami. Obrona jest niepewna, nogi Rooney’a ostatecznie umarły i burzy on jakikolwiek balans drugiej linii, nie widać też mitycznego napastnika na dwadzieścia goli w sezonie. Problemy te da się jednak rozwiązać dobrymi ruchami transferowymi, a korzyści płynące z ustabilizowania pod mądrym menadżerem powinny przeważyć szalę na ich korzyść. Tak, tu też jest fanklub Louie Sibleya. I tak, tu też czekam na zdrowego Bielika w formie.

Po jakieś dekadzie wreszcie na stabilizację na stanowisku menadżera zdecydowały się władze Nottingham Forest. I bogowie sportu wynagrodzili ich za to ciosem mokrą szmatą w twarz, bo chyba tak musieli się czuć kibice oglądając ostatnią kolejkę. Sądzę jednak, że cierpliwość zostanie wynagrodzona. Warsztat Lamouchiego wydaje się godny zaufania, a zmiana na bramce najłatwiejszą z możliwych do wykonania. To też fanklub Matty Casha.

Jeszcze przed zeszłym sezonem stawianie na Stoke mogło być modne. Przydarzył się jednak Nathan Jones, pamięć o deszczowych wieczorach na Brittania Stadium coraz bardziej przemija wśród kibiców skupionych na najwyższym poziomie rozgrywkowym i The Potters osunęli się w cień. W nowym roku prezentowali się już jednak naprawdę nieźle, mimo okazjonalnych kompromitacji wjazdowych. I to właśnie forma na wyjeździe wydaje się rzeczą do poprawy jeśli mają znaleźć się w ścisłej czołówce. Bo na pewno mają piłkarzy o talencie do tego predestynującym.

Parę tygodni przed końcem sezonu nie miałem Cardiff nawet w barażach, a teraz z drużyn, które w tych barażach przegrały cenię ich najwyżej. I nie wiem czy to zachowawczy typ, ale ciężko nie lubić Bluebirds, nie cenić Neila Harrisa (jego odejście z Millwall zaprocentowało zarówno dla klubu jak i trenera, rzadka i fajna sytuacja). Rezerwę widzę w zdrowiu oraz stabilizacji formy kluczowych graczy, ciekawe też czy Etheridge ma w sobie jeszcze parę lat na wysokim poziomie.


sobota, 2 czerwca 2018

We use to wear rugged boots, now it's all tailored suits - o dress codzie w NBA


Playoffy w tym roku są naprawdę dobre. Wreszcie. Nawet słynny „blow 3-1 lead year” jest zagrożony pod względem emocji dostarczonych w tym okresie. Gdyby nie dobry i wyrównany poziom na boisku oraz smaczki w gabinetach (Colangelo, wtf?) musielibyśmy się łapać tematów zastępczych. Gdyby LeBron nie zrobił 51/8/8 i nie pokazał Smithowi gdzie jest kosz mówilibyśmy teraz o jego krótkich spodniach do garnituru. Bo dress code w NBA to ciekawa sprawa. Czekaj, co, krótkie spodnie do garnituru?!



Pamięć mam tyle dobrą co wybiórczą. Z jakiegoś powodu jako jedno z pierwszych wspomnień z NBA wybrała nie the shot, Shaqa urywającego obręcz czy crossover Iversona tylko sympatycznego faceta w swetrze. Pana, który po pierwszym w historii zwycięstwie Wolves nad Bullsami przyciągnął najwięcej uwagi. Pokonani Jordan i Pippen, Garnett po świetnym meczu, Marbury wyrzucający piłkę pod sufit, nieśmiertelny Tom Gugliotta. Pan w swetrze. Nie wiedziałem, że obejrzę potem jego 50? 100? 150? spotkań, i że Kevin McHale okaże się jednym z moich ulubionych koszykarzy. Przaśny sweter, jak w Polsce przełomu tysiącleci.

Kilka lat temu w trakcie największej koszykarskiej gorączki roku, March Madness, Esquire ugryzł swój kawałek tortu kliknięć zajmując się klasyfikowaniem trenerów poszczególnych uczelni, a właściwie ich garniturów. Tak, Coach K wygrał, nawet tu. Tym, co najważniejsze była puenta jednego z komentujących ten artykuł. Dobrze ubrany trener to sygnał. Dla rekrutów, że można im zaufać. Dla ich rodzin. Uznajemy, że w NCAA pieniądze nie idą pod stołem, liczy się tylko potencjał rozwoju. A może nawet to też sygnał dla FBI. Może nasz trener dał się nagrać, ale patrz na ten idealnie dopasowany garnitur od Armaniego, czy te klapy mogą kłamać? Znaczy oczy.

Nie znam się na modzie. Nie mnie oceniać zmieniający się przez lata styl. Nie będę rozstrzygał czy lepsze baggy jeansy czy legginsy. Ustalmy fakty. Pierwsze oficjalne wprowadzenie zasad dress code’u w NBA nastąpiło przed sezonem 05/06 i wymusiło na zawodnikach stosowanie stylu buisness casual w hali czy na konferencjach. Oczywiście spolaryzowało to środowisko. Byli zwolennicy, którzy zgadzali się, że umożliwi to poprawę wizerunku ligi, jak i ludzie pokroju twarzy ligi, Allena Iversona, sądzący, że jest to zmiana wbrew kulturze z koszykówką związaną. Bo właśnie zmiana wizerunku leżała u podstawy całej polityki ze strojami związanej.
Połowa zeszłej dekady to nie był dobry okres dla NBA tak na korcie jak i poza nim. Liga zaliczyła spadek oglądalności finałów o 29% w porównaniu do roku wcześniejszego. Zawodnicy skompromitowali się w Atenach, kurz po wycieczce Rona Artesta na trybuny w Detroit jeszcze nie opadł, potrzeba było stanowczego skrętu w stronę ligi sukcesu. Ligi uśmiechniętej, przyjaznej, sceptycznej odnośnie bicia ludzi po twarzy. Równolegle ruszał program NBA Cares, ale niektórzy nie wierzyli, że jej szefom naprawdę zależy. Taki Quentin Richardson złożył skargę do związku zawodników domagając się wycofania tych przepisów, jako dyskryminujących czarnoskórych.

Kiedy patrzymy na najlepszą ligę koszykówki obecnie widzimy produkt z najwyższej półki na każdy poziomie, poza sędziowaniem (przepraszam, Ty Lue przebiegł mi po klawiaturze). Na miejsce, w którym czarnoskórzy nastolatkowie mogą spełnić swój sen o wyrwaniu się z biedy, zrobieniu czegoś dla swojego środowiska, o byciu szanowanym (tu co prawda Sterling Brown miałby trzy grosze do wtrącenia). Gdy wprowadzano dress code zawodnicy nie sądzili, że to zmiana dla ich dobra. Być może punktem zapalnym dla wprowadzenia konkretnych wytycznych była kolacja na cześć teamu grającego na wspomnianych Igrzyskach w 2004 roku. Kolacja, w trakcie której trener ówczesnych mistrzów NBA, Larry Brown, był zażenowany i chciał odsyłać co luźniej ubranych zawodników do pokoi. Wśród nich był Allen Iverson, główny przeciwnik zmiany.
Iverson był dzieciakiem z problemami, trudnym dzieciństwem, lojalnością i momentami niczym więcej. Był czasem prymitywną chęcią blingu. Był hip-hopem. Biali starcy chcieli mu to zabrać. A on nie chciał się przystosować. Jeszcze przed wprowadzeniem zmian mówił, że „ubranie człowieka w garnitur nie czyni go dobrym człowiekiem” (podobny cytat dał Marcus Camby, który oprócz tego obawiał się o aspekt finansowy. Bo garnitury są drogie. A on zarabiał tylko siedem milionów). A sam ewidentnie nie czuł się dobry. Gadka o tym, że nie może się wyrazić zbiegła się z regresem sportowym. Twierdzenie, że chętniej pojawiałby się na treningach gdyby mógł na nie przyjść w złotym łańcuchu jest mocno na wyrost, ale od tamtego czasu już wiele w lidze nie znaczył. Był to jednak odosobniony przypadek. Choć pomysł krytykowali podobnymi argumentami również inni zawodnicy to przystosowali się i w tej nie pozwalającej na ekspresję lidze spędzili wiele lat. Czasem nawet z niezłym skutkiem, jak taki pan grający w Celtics z 34 na plecach, też mu się nie podobało.



Lata później NBA kwitnie. Wyciska media społecznościowe jak cytrynę, pozwala żyć sobą na setki różnych sposobów, ma charyzmatyczne i lubiane nie tylko przez chłopaków z getta twarze. Komisarz ligi z uśmiechem na ustach chwali krótkie spodnie założone do garnituru przez najlepszego jej gracza. Ulubiony zawodnik dzieciaków jest wspominany w zwrotce przez najprawdziwszego z prawdziwych, jak na dzisiejsze warunki, rapera. Carmelo Anthony w dekadę po wprowadzeniu przepisów przyznaje, że mógł być jednym z ich prowodyrów, ale cieszy się z kroku ku profesjonalizmowi. Charles Barkley powiedział w 2005 r., że zawodnicy są wzorem dla dzieciaków marzących o byciu jak oni. I nie dają dobrego przykładu. Skoro nawet Chuck mówił mądrze to znaczy, że zmiana była konieczna. I przyniosła zamierzone efekty.

Tylko czemu do cholery te krótkie spodnie, LeBron?

niedziela, 27 maja 2018

Mike'a D'Antoniego życie i twórczość (na włosku)


O Mike’u D’Antonim napisano na przestrzeni lat wszystko. W ostatniej dekadzie przeważa narracja negatywna, i to się już w tym roku raczej nie zmieni. Po mistrzostwie w 2015 ówczesny asystent Warriors, Alvin Gentry, krzyczał w mediach, że udowodnili właśnie coś D’Antoniemu. Że preferowany przez niego styl może dać wyniki. Pierścień, którego nasz bohater nigdy nie był blisko. Trzy lata później Rockets zaliczyli najlepszy bilans w lidze, i mają rywala na deskach. 3-2, w perspektywie Game 7 u siebie. Sympatyczny makaroniarz ma duży staż, pokaźny bagaż doświadczeń, ale ciężko powiedzieć jaki pomnik po sobie pozostawi. Ostatecznie, to właśnie poniedziałkowy mecz powinien rozstrzygnąć jak po latach ocenimy jego dzieło życia.


Boiskowa kariera D’Antoniego w NBA obejmowała trzy sezony dla Kings, którzy wzięli go z numerem 20 draftu, oraz dwumeczowy epizod w Spurs. Większą karierę zrobił we Włoszech, gdzie ponad dekada spędzona w drużynie z Mediolanu zaowocowała gablotą trofeów, z dwoma zwycięstwami w Eurolidze na czele. Tam zaczął również karierę trenerską, czym wywalczył sobie powrót za ocean.
Przed eksplozją talentu było źle. Prowadził Denver w lokautowym sezonie, ale wzrost procentu zwycięstw z 13% do 28% to było za mało jak na kaliber wzmocnień poczynionych przed rozgrywkami w Colorado i D’Antoni został zwolniony. Spędził później trochę czasu na pomniejszych stanowiskach, zaliczył również krótki powrót do Europy. Do ligi wrócił dzięki Bryanowi Colangelo, który ściągnął go do Phoenix jako asystenta Franka Johnsona. Po zrobieniu playoffów w pierwszym sezonie, rozgrywki 03/04 Suns zaczęli od bilansu 8-13 i D’Antoni przejął stołek. Co najważniejsze otrzymał kredyt zaufania, i mimo dokończenia sezonu w słabym stylu wywalczył sobie stałą posadę.



Seven second or less było jednym z niewielu pozytywnych aspektów zeszłej dekady w NBA z perspektywy estetycznej. Kiedy królował mid range Duncana i grind Pistons, Słońca prezentowały coś nowego. Po latach nie znajdziesz z tego seksownych highlightów. Nie znajdziesz wzmianki, że ich kryptonitem była dynastia Poppovicha i mid range Timmyego. Po latach można śmiało powiedzieć, że więcej było zasługi zawodników niż trenera. Że to dzięki temu śmiesznemu Kanadyjczykowi, który nawet z Gortata robił kompetentnego w ataku gracza. Będziesz o tym mówił na pogrzebie Mike’a?
Zastanawiającą kwestią w karierze D’Antoniego jest to, czemu pomimo posiadania wydawałoby się odpowiednich narzędzi był tak fatalny w największych rynkach. Nowy Jork zaufał mu tyle, żeby po sześćdziesięciu zwycięstwach w dwa lata wciąż wierzyć, że pomoże im wrócić na szczyt i sprowadził do drużyny jego ulubieńca i wtedy jeszcze top 5 gracza ligi. I te gwiazdy go pogrążyły, po latach wyznał, że odejście było spowodowane ultimatum Anthony’ego. Lakers byli jeszcze większą porażką, i nie dało się tego usprawiedliwić tylko kontuzją Kobe’go. Z drugiej strony, kiedy twoim drugim najlepszym graczem jest przez większość sezonu Jordan Hill lub Wesley Johnson nie należy się spodziewać absolutnie niczego.



Moje osobiste, nie znaczące nic zdanie o D’Antonim sprowadza się do jednej tezy: jego drużyny są uzależnione od najlepszego zawodnika. Banał, każdy w lidze jak robi, powiecie. To liga gwiazd, powiecie. Parę dni po pozyskaniu Chrisa Paula trener Rakiet powiedział: "The more point guards you have on the floor the better it is.". W tym sezonie drużyna prowadzona przez D’Antoniego pierwszy raz w jego karierze znalazła się poza pierwszą dziesiątką ligi pod względem tempa gry. Efekt CP3?
Nasz bohater uchodził za trenera, który nie umie robić usprawnień. Za dowód miała służyć lista jego porażek w play-offach. Do czasu zeszłorocznej kampanii zaliczył równo dekadę bez wygranej serii, w trakcie tego okresu jego drużyny wygrały dokładnie jedno spotkanie. Teraz jest o mecz o wygrania czwartej serii w ciągu dwóch lat i awansu do Finałów, gdzie Rockets będą murowanym faworytem. Z drugiej strony, jest o mecz od być może utraty jedynej szansy na tytuł, a na pewno od zdewaluowania dwóch lat pracy w Teksasie.
Finały Konferencji AD 2018 są brudne. Brzydkie. Te blowouty. W zeszłej dekadzie nie budziłyby żadnych emocji. Teraz jest twitter. Petty wars. Paul robi shimmy w twarz Curry’ego. Bo może. Bo wyrwali im jedyne dwa mecze, w których wynik był otwarty. Historii musisz szukać na siłę. Twoją historia będzie Trevor Ariza, solidny jak zwykle. Eric Gordon, który ma ten dzień, gdy jest gorący. Historią, o której Ci nie powiedzą jest to, że D’Antoni zrobił usprawnienia.
Że potrafił, w skali całego sezonu, wyhamować pędzący wózek z trójkami spod szyldu NBA. Że te dziesięć celnych rzutów zza łuku, na które pozwalają rywalom to już nie dwudzieste drugie tylko dziewiąte miejsce w lidze. Że z trzeciej dziesiątki wyciągnął drużynę na trzecie miejsce pod względem zbiórek defensywnych. Po zatrudnieniu w Houston u Woja rozpływał się nad upsidem Capeli, który teraz jest difference makerem w serii z najlepszą drużyną w historii. Zaraz będzie topowym centrem ligi. Bez niego to byłby fajny backcourt i przepłaceni strzelcy. Mike miał rację?
Ludzie nie wsiadają na ten wózek. Po tej serii zostaną kontuzje. Zostanie szydera na Kevina Duranta. Hehe, gorszy niż w OKC. Hehe, pewnie już loguje się na fake konto na twitterze. Curry się kończy. Green nie umie złapać piłki. Kerr jest złym trenerem (z tym akurat po części się mogę zgodzić). Ten Kerr, który był wtedy w Suns GMem. Nie. Warriors wpadli na najtrudniejszego możliwego rywala. Tylko i aż tyle. Rywala, która zmusił ich do grania trzy razy więcej izolacji niż wcześniej. Zmusił drużynę z czterema all-starami do diametralnej zmiany stylu gry. Hej, drużyna D’Antoniego broni! Drużyna Hardena broni!
Drużyna z czterema all-starami jest -17 u siebie w elimination game, kiedy u rywali nie gra drugi (?) najlepszy zawodnik. Być może najważniejszy, pod względem składania lineupów. Koszykówka to high volume scoring sport. Ile może znaczyć jeden rzut? A dwa? Czy te trójki, które przy 74-70 spudłowali Tucker i Ariza nie będą po latach cichymi gwoździami do trumny opinii o D’Antonim? 165 sekund efektywnego czasu gry od pudła tego drugiego Warriors byli +8 i cały internet wiedział jak to się skończy. G7, poniedziałek



W zeszłym roku Hardenowi skończyło się paliwo i D’Antoni odbił się od Spurs po raz piąty. PIĄTY. Superman miał kryptonit, ale Mike D’Antoni w oczach opinii publicznej koło Supermana nawet nie stał. Jest tylko człowiekiem, który pokazał seven second or less. Tylko dwukrotnym Coach of the Year. Tylko wycieraczką dla Popovicha, przed poważnymi wyzwaniami postseasonu. Po odejściu z Knicks bukmacherzy wysyłali go do WNBA. Niżej podpisany miał go za trenera, któremu odjechała liga. Pięć lat później liga grała w jego grę, a on znowu odpadł z tym samym człowiekiem.
28 maja 2018
Make or break Chrisa Paula
O tym co ważne Wam nie powiedzą
Win or go home nigdy nie brzmiało poważniej